
Coraz więcej Polaków uczy się przetrwania. Dlaczego? Bo chcą poczuć, że mają wpływ – na siebie, rodzinę i świat.
Filtry do wody, zapas liofilizowanych obiadów, hamak zamiast hotelu i agregat w garażu – tak wygląda dziś krajobraz polskiego survivalu. Dla jednych to moda, dla innych – zdrowy rozsądek. Dla wszystkich wspólny mianownik jest jeden: chęć przygotowania się na nieprzewidywalne czasy.
– Zajmujemy się tym od dwudziestu lat. Widzieliśmy już i panikę, i racjonalne podejście. Największe zainteresowanie przyszło po wybuchu wojny w Ukrainie – mówi Mateusz Niedbała, właściciel sklepu „Woda, Góry, Las” w Poznaniu.
Strach napędza zakupy, ale rozsądek zostaje
Gdy świat ogarnął lęk, z półek znikały apteczki, filtry, zapałki i zapasy jedzenia. Po każdej niepokojącej wiadomości – o wojnie, dronach czy blackoutach – sprzedaż rosła jak fala. Ale tylko na chwilę. – Po kilku dniach wracało do normy. Ludzie nauczyli się już patrzeć na to z dystansem – tłumaczy Niedbała.
Podobne zjawisko widać na platformach sprzedażowych. Na Allegro przybywało wyszukiwań haseł typu „plecak ewakuacyjny” czy „kuchenka turystyczna”. Co ciekawe, w tym samym czasie rosła też sprzedaż… luksusowych zegarków i biżuterii. Jak zauważa biuro prasowe Allegro, część osób inwestuje w „bezpieczne dobra”, łącząc praktyczność z potrzebą stabilności.
Liofilizaty zamiast ryżu i świeczek
Dawne obrazki z taczki ryżu zastąpiły nowoczesne zapasy – wygodne, smaczne i długoterminowe. – Ludzie chcą być przygotowani, ale też żyć normalnie. Liofilizowane dania mogą leżeć latami, a smakują jak w schronisku górskim – mówi Niedbała.
Najczęściej kupowane produkty? Jedzenie z długim terminem, filtry do wody, hamaki, powerbanki, latarki i małe agregaty. Ale – jak podkreśla sprzedawca – najważniejsze nie jest to, co się ma, lecz czy umie się z tego korzystać.
– Plecak ewakuacyjny nie załatwia sprawy. Trzeba go znać, umieć spakować rodzinę i wiedzieć, co zrobić, gdy naprawdę zabraknie prądu czy sieci – dodaje.
Survival to nie ucieczka w las
Współczesny survival nie ma nic wspólnego z filmową wizją życia w dziczy. W mieście chodzi raczej o przetrwanie kilku dni bez dostępu do internetu, wody czy ogrzewania. – Nie każdy musi umieć rozpalać ogień krzesiwem. Czasem lepiej mieć pudełko sztormowych zapałek i plan, gdzie spotka się rodzina, gdy padną telefony – tłumaczy.
Jak mówi Paweł Juraszek z Militaria.pl, klienci coraz częściej kierują się rozsądkiem, nie strachem. Kupują filtry, noże, radio na korbkę, ale też testują sprzęt w terenie. – Nie chodzi o panikę, tylko o świadomość i przygotowanie – podkreśla.
Zamiast paniki – plan
Pandemia, wojna i dezinformacja zrobiły swoje – ludzie nauczyli się, że nie wszystko da się przewidzieć. Ale można się przygotować. Coraz więcej Polaków tworzy rodzinne plany awaryjne, uczy się podstawowych umiejętności harcerskich i stawia na samowystarczalność.
– Najgorsze, co może nas spotkać, to utrata dostępu do informacji. Dlatego uczmy się map, kompasu, czytania rozkładów jazdy bez aplikacji – apeluje Niedbała.
Trend czy odpowiedzialność?
Choć moda na survival wciąż rośnie, to coraz częściej łączy się z realnym stylem życia: biwakami, bushcraftem, weekendami w lesie. – Ludzie uciekają od ekranów, od all inclusive. Chcą oddechu i poczucia kontroli – podsumowuje sprzedawca.
I dodaje: – Panika kosztuje, a przygotowanie daje spokój. Jeśli moda na survival sprawia, że więcej osób wychodzi do lasu i uczy się samodzielności – to dobrze. Byle bez grzybów atomowych w reklamach.
gloswielkopolski.pl

